Info
Suma podjazdów to 7992 metrów.
Więcej o mnie.

Moje rowery
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2016, Maj2 - 2
- 2015, Lipiec13 - 0
- 2014, Luty3 - 3
- 2013, Październik4 - 0
- 2013, Sierpień3 - 0
- 2013, Czerwiec4 - 0
- 2013, Maj2 - 0
- 2013, Marzec1 - 0
- 2012, Wrzesień1 - 3
- 2012, Sierpień3 - 0
- 2012, Lipiec1 - 0
- 2012, Czerwiec3 - 3
- 2011, Sierpień7 - 2
- 2011, Maj1 - 0
- 2011, Luty2 - 0
- 2010, Sierpień3 - 1
- 2010, Lipiec4 - 0
- 2010, Czerwiec1 - 0
- DST 185.10km
- Czas 10:05
- VAVG 18.36km/h
- Podjazdy 2302m
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 2
Piątek, 27 maja 2016 · dodano: 13.06.2016 | Komentarze 2
Rajecké Teplice - Brezno
Drugi dzień rozpoczął się bólem kolan, na szczęście teren był w miarę płaski więc szybko je rozgrzałem i wróciły do jako takiego normalnego stanu używalności. Minęliśmy Prievidze następnie Žar nad Hronem i dzięki pomocy policjantom skierowaliśmy się boczną drogą na Zwoleń, która w pewnym momencie wyskoczyła na ekspresówkę. Wyboru za dużego nie mieliśmy więc przejechaliśmy 12km "R1" i znaleźliśmy się na obrzeżach miasta. Następnie dojechaliśmy do Detvy i tu odbiliśmy na Brezno przed którym czekał nas 10-cio kilometrowy podjazd, na którym jedno ze ścięgien w kostce zaczęło mi dokuczać, jakbym nie miał już wystarczającego problemu z kolanami. No ale trzeba było jechać dalej, przecież nie ma gdzie się wrócić, więc człowiek zaciska zęby i próbuje nie myśleć o bólu. W końcu jednak dojechałem na górę i ruszyliśmy z Dawidem w dół rozglądając się pomału za miejscem na nocleg. Ale kilometry mijały, wszędzie albo góry, las, albo nieosłonięte pola. I tym sposobem znaleźliśmy się na obrzeżach Brezna, znajdując w końcu miejsce za przystankiem i wielkim krzakiem. Rozbijaliśmy namiot w pierwszych kroplach deszczu, a kiedy tylko schowaliśmy się do środka rozszalała się burza, która budziła nas tej nocy jeszcze parę razy.
Kategoria Słowacja
- DST 179.30km
- Czas 09:03
- VAVG 19.81km/h
- VMAX 71.00km/h
- Podjazdy 2490m
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 1
Czwartek, 26 maja 2016 · dodano: 07.06.2016 | Komentarze 0
Suszec - Rajecké Teplice
Dzień rozpoczęliśmy (tzn. ja i kolega Dawid, którego poznałem przez forum rowerowe) Mszą Świętą o godzinie 7, a następnie podjechaliśmy autem do Bielska-Białej skąd wyruszyliśmy na wyprawę przygotowawczą. Tutaj chciałbym nadmienić, że przed tą wyprawą miałem w tym roku zrobione nie całe 200km, a poprzedni sezon skończyłem w październiku.... Ale wracając do trasy, po wypakowaniu rzeczy z bagażnika i załadowaniu wszystkiego na rowery około godziny 9 ruszyliśmy w stronę Szczyrku. Tu czekał nas podjazd na przełęcz Salmopolską, dalej zjazd do Wisły i podjazd na Kubalonkę. Gdzieś w połowie góry nogi, a dokładnie uda zaczynały dawać mi sygnały że brakuje im pary, ale w końcu jako tako dojechałem na szczyt. Dalej zjazd do Istebnej i Koniaków, czyli góra, dół, góra, dół. I w tym momencie odcięło mi prąd, nie było mowy o jakimkolwiej podjeżdżaniu, myślę sobie "no świetnie się zaczęło do przejechania jeszcze 500km, a ja już wymiękłem..." W końcu dopełzłem do Dawida, który czekał na mnie pod karczmą i postanowiliśmy zrobić małą przerwę obiadową. Po posiłku zjechaliśmy do Milówki częściowo drogą ekspresową i udaliśmy się do Ujsół, a następnie zaczęliśmy podjazd na granicę ze Słowacją. Zostałem z tyłu, ale uda dostały nową dawkę energii i tym razem byłem w stanie podjechać właściwie bezproblemowo na sam szczyt. Na granicy od ostatniego razu nic się nie zmieniło, więc ruszyliśmy dalej. Zjazd prowadził prawie do samego Zakamene, w którym odbiliśmy na Žiline. Teren trochę się wypłaszczył i zdecydowanie lepiej mi się jechało, a do tego podróżowaliśmy dolinami mając piękne góry po każdej ze stron, a do tego jeszcze kwitnący rzepak. Do Žiliny dojechaliśmy tuż przed zachodem Słońca i po krótkiej rozmowie z "tubylcem" skierowaliśmy się na Prievidze. Za miastem zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg, ale takowe się na chciało znaleźć i tym sposobem zajechaliśmy za Rajecké Teplice. Rozłożyliśmy się jakieś 20m od drogi w krzakach z wysoką trawą, więc spanie było miękkie. Na koniec dnia spełniły się moje koszmary i zaczęły mi dokuczać kolana, w nocy budziłem się parę razy z bólem i musiałem się trochę poprzekręcać, ale specjalnie się tym nie martwiłem.
Kategoria Słowacja
- DST 173.25km
- Czas 11:09
- VAVG 15.54km/h
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 13
Piątek, 24 lipca 2015 · dodano: 02.03.2016 | Komentarze 0
Dub nad Moravou - Suszec
Wstaliśmy, tak jak zamierzaliśmy o 5:30 i po spakowaniu rzeczy ruszyliśmy w ostatnią już część trasy. Z początku pogoda dopisywała, słonecznie, bez wiatru i do tego zamknięta droga dla samochodów. Za Prerovem zaczęło jednak wiać i nasza prędkość spadła do 11km/h. Przypomniał mi się dzień podczas wyprawy nad Bałtyk kiedy to w taki wietrzny dzień zrobiłem wraz z kolegą najdłuższą trasę z całej wycieczki, jak się okazało historia lubi zataczać koło. Za Hranicami zaczęły się na nowo podjady, które utrudniał teraz silny czołowy wiatr. Dalej Fulnek i objazd Ostrawy. W Pietrwałdzie zaczęło błyskać na horyzoncie. W miarę zbliżania się do Karviny chmury przesuwały się w naszą stronę, więc postanowiłem zabezpieczyć sprzęt przed ulewą. Wyglądało na to że w mieście czeka nas prysznic, jednak burza nas wyprzedziła i zawróciła w głąb Czech. W Karvinie odbiliśmy na Kaczyce i tym sposobem wylądowaliśmy z powrotem w Polsce mając piękny widok na burzowe chmury i błyskawice. Pierwsze co zrobiliśmy po polskiej stronie, to wjechaliśmy do pierwszego sklepu na lody, a następnie postanowiliśmy poszukać stacji benzynowej, gdyż miałem potwornego smaka na hamburgera (taka mała nagroda za cały wysiłek). W Kończycach Wielkich zajechaliśmy na Orlena i w barze zamówiliśmy po soczystym burgerze. Dawno nie smakowało mi tak mięso w bułce. Do domu zostało nam jakieś 40km, na szczęście ucichł wiatr więc rozwinęliśmy skrzydła do zawrotnej prędkości 30km/h. Gnaliśmy do domu pchani chęcią wzięcia prysznica i by doznać tego wspaniałego a zarazem jakże na codzień zwykłego uczucia siedzenia na krześle bądź rozwalenia się na kanapie przed telewizorem. W Pawłowicach zatrzymał nas jednak remont drogi pod wiaduktem i niestety nie było możliwości przejazdu ani nawet przejścia przez nasyp kolejowy, musieliśmy się cofnąć i przejechać chwilę dwupasmówką. W Czechach i w Austrii pokonaliśmy tyle trudności i naprawianych mostów, a pokonał nas remont nawierzchni 16km od domu ;/ Te ostatnie kilometry przejechaliśmy również w zawrotnym tempie i tak o 21:15 zakończyliśmy naszą wyprawę przejeżdżając w ten dzień 173km, a cała trasa wyniosła nas 1471km.Wyprawa zakończyła się wspólnym i indywidualnym sukcesem. Każdy z nas maiał swoje trudności, które pokonał. Zwiedziliśmy Czechy, w których spodobała mi się życzliwość i otwartość ludzi oraz Austrię, która urzekła mnie od pierwszego kilometra. Wspaniale spędziliśmy czas w Wiedniu i poznałem wspaniałą osobę jaką jest Klaudia. Pierwszy raz widziałem Alpy (małą ich namiastkę ale zawsze coś), wspaniałe jeziora, Dunaj. Przejechałem przez poligon i wreszcie poznałem Johna, podróżnika który zostawił wszystko i ruszył w świat. Wylaliśmy z siebie litry potu, poczuliśmy co to tęsknota za domem i doznaliśmy najprostszych potrzeb jak jedzenie i trochę prostego gruntu do spania.
Na koniec przydało by się jakieś ostatnie sensowne zdanie podsumowujące całe przedsięwzięcie, ale jedyne co przychodzi mi do głowy to: Jadę gdzieś znowu!!
Kategoria Czechy/Austria
- DST 127.15km
- Czas 07:41
- VAVG 16.55km/h
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 12
Czwartek, 23 lipca 2015 · dodano: 02.03.2016 | Komentarze 0
Měřín - Dub nad Moravou
Dzień rozpoczął się o godzinie 7. Jak zwykle śniadanie, pakowanie, ustalenie kierunku (padło na Cerną Horę) i dawaj w dalszą drogę na naszych "stalowych koniach". Po pierwszym tego dnia podjeździe, czekał nas długi i stromy zjazd do Velkich Mezrici, następnie długi i męczący podjazd do Křižanov. Tutaj pokazały się pierwsze burzowe chmury na horyzoncie. Niedługo potem dopadł nas deszcz, a następnie burza. Musiałem wykombinować coś żeby osłonić mapę od deszczu. Całe szczęśćie nie wyrzuciłem opakowania po makaronie, które posłużyło za mapownik. Jeszcze dwa razy nas zmoczyło, aż w Tisnovie wypogodziło się na dobre i zaczął się potworny upał. My tym czasem podjeżdżaliśmy do Cernej Hory. Droga, która dała się nam we znaki, podjazd który nie chciał się skończyć, który za każdy zakrętem ciągnął się dalej i dalej. W końcu jednak udało nam się dojechać do Czarnej Góry, następnie do Sloupa, w którym po małych zakupach Artur znalazł drogę rowerową (naszą EuroVelo "9"), która kierowała nas na Prostějov. Niestety początek był tak stromy, że musieliśmy pchać rowery dobre 2km do góry, a dalej do Vysocan nie było lepiej. W wiosce zrobiliśmy sobie przerwę pod sklepem (chcąc również dokupić wodę), okazało się jednak, że trafiliśmy na przerwę, trwającą od 11-12 (była 10:30). Dalej czekał nas przejazd przez białe pole na mapie, czyli poligon wojskowy. Na szczęście prowadziła nas dalej dziewiątka, choć znak ostrzegał, że wjeżdżamy na własną odpowiedzialność. Ledwo minęliśmy znak musiałem bandażować nogę... dostałem rykoszetem. A tak na poważnie miałem obdarte udo i już dawno domagało się bandażowania. Droga przez poligon wspaniała, równy asfalt, cały czas cień, w oddali odgłosy strzałów i ciągle w dół. Przejechaliśmy kawał trasy bez żadnego wysiłku i wyskoczyliśmy w Zarovicach, w których strzały słychać było bardzo głośno (widocznie trwały jakieś manewry). W Plumlovie podjechaliśmy pod zamek, albo raczej pałac, hmmm.... właściwie trudno stwierdzić bo kształt budowli bardzo dziwny, wysoki a chudy. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej by dojechać do Prościejowa, w którym zgubiliśmy drogę. Pomogła nam jednak pani w kiosku kierując nas w odpowiednią stronę...cóż niekoniecznie, nadłożyliśmy 10km, ale w końcu wyjechaliśmy na trasę na Prerov. Droga po paru kilometrach okazała się całkowicie pusta ponieważ w Dubie nad Moravą był remontowany most (W Czechach w lato chyba wszędzie remontuje się mosty). Morava, rzeka nie mała, więc pewno most spory. Narodziło się pytanie: "Co jeśli go nie ma? Cóż będziemy martwić się potem." Droga w końcu się wypłaszczyła, jechało się świetnie i szybko dobrnęliśmy do Dubu. Most był, w miarę przejezdny. Artur chciał się rozbić nad Morawą, ja wolałem jechać dalej by jak najmniej zostawić sobie na nadchodzący ostatni dzień podróży. Krótka wymiana zdań, w końcu, choć przyznam z niechęcią, przystałem na propozycję Artura. Rozbiliśmy się na brzegu Moravy nie przekraczając mostu. Po obiedzie i kąpieli odwiedziło nas małżeństwo na rowerach, zainteresowani namiotem. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że robotnicy przyjeżdżają na 6:00 i nikogo nie przepuszczają..."cóż będziemy martwić się jutro." Nastawilismy budziki na 5:30. Kładłem się z nadzieją na przejechanie rano mostu i że prognozy pogody (burze i deszcze) nie spełnią się na ten nasz ostatni dzień wyprawy. 


Kategoria Czechy/Austria
- DST 113.00km
- Czas 08:27
- VAVG 13.37km/h
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 11
Środa, 22 lipca 2015 · dodano: 06.03.2016 | Komentarze 0
Sobeslav - Měřín
Dzień rozpocząłem o 6:30, wstając w parszywym nastroju i tylko słońce trochę mnie pocieszyło. Zrobiłem śniadanie, obudziłem Artura, spakowaliśmy rzeczy i ruszyliśmy w dalszą podróż. Właściwie to nie za wiele z tego dnia pamiętam, nie mam też żadnego zdjęcia, dlatego opis będzie krótki. W dalszym ciągu czułem się źle i jechało mi się nienajlepiej. Bocznymi drogami dojechaliśmy do Pelhrimova, a dalej do Jihlavy, w której po zakupach na wyboju sakwy spadły mi z bagażnika. Na szczęście nic się stało, bagażnik też nie pękł. Następnie skierowaliśmy się na Velké Meziříčí drogą nr 602, która okazała się w remoncie więc nie musieliśmy się martwić o samochody. Wieczorem za Měřínem rozbiliśmy się na jakiejś łące, trawa była miękka, a i kamieni nie było.
Kategoria Czechy/Austria
- DST 118.00km
- Czas 08:14
- VAVG 14.33km/h
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 10
Wtorek, 21 lipca 2015 · dodano: 06.03.2016 | Komentarze 0
Przed Freyung - Sobeslav
Dzień rozpoczęliśmy około 7:10 wskakując na naszą "dwunastkę", dzień który wystawił nas na próbę, dzień w którym miałem dość i zacząłem się zastanawiać "na cholerę ja to robię?", dzień w którym przeklinałem drogę i w końcu dzień który bardzo miło wspominam. Ale od początku, czyli od naszej "12-stki". Jechało się nieciekawie, ruch spory, masa tirów, do tego Artur wciąż odczuwał trudy wczorajszego dnia. Na szczęście po około 6km zjechaliśmy na Freyung, a dalej na Hinterschmiding do którego prowadził spory podjazd. W miasteczku postój pod sklepem i rzut oka na przydrożną mapę. Do Philippsreut mieliśmy cały czas boczną drogę a dalej wskakujemy znowu na dwunastkę, raz dwa i jesteśmy w Czechach. Po chwili przyglądania się dostrzegłem, że czeka nas podjazd na górę (927m n.p.m), ucieszyłem się. Po zakupach ruszyliśmy w dalszą górzystą drogę, wspinając się na 18%-owy podjazd (nasz rekord) oraz na wcześniej wspomnianą górę. Dalej do granicy prowadził spory zjazd i tym samym z powrotem znaleźliśmy się w Republice Czeskiej, co postanowiliśmy uczcić śniadaniem i odpoczynkiem na polanie. Po krótkiej drzemce ruszyliśmy dalej kierując się na Volary i Prachatice, ignorując znak objazdu i jakąś informacje o moście, "ja nerozumím česky, jedeme dále", będziemy martwić się potem. W Volarach pewien pan poinformował nas, że na Prachatice ne pojedemy bo most jest w naprawie. Zignorowaliśmy to, uznając że skoro tyle przejechaliśmy i tyle trudności pokonaliśmy, damy rade i teraz. W Blažejovicach faktycznie trwała naprawa mostu ale po przyjaznym machnięciu ręką do robotników, puścili nas boczkiem, przerywając na chwilę pracę. Dalej zaczęliśmy podjazd na przełęcz, za nim kolejny podjazd i kolejny i pomału zaczynałem mieć tego dość (o Arturze nawet nie wspomnę). Żeby tego było mało, czułem się jakbym miał balon w brzuchu, strasznie przeszkadzało to w jeździe. Po drodze mijaliśmy małe wioski, aż w końcu znaleźliśmy się pod elektrownią atomową. Przejeżdżając obok niej nasłuchiwaliśmy alarmu wzywającego do ucieczki i efektu promieniowania (jakichś dodatkowych nóg, nadprzyrodzonych mocy, lub zwykłego doładowania energią) ale nic nie usłyszeliśmy, ani nie zauważyliśmy. Za elektrownią skręciliśmy w jakąś podrzędną drogę, która po paru kilometrach zaczęła mocno opadać. Według mapy powinniśmy minąć dwie miejscowości, ale po drodze nie było oznak życia i zaczęliśmy mieć małe wątpliwości co do kierunku jazdy, nie było jednak mowy o powrocie. W końcu zjazd się skończył i przejechaliśmy nad Vltavą, a następnie czekał nas kolejny spory podjazd. Dalej kierowaliśmy się na Sobeslav, nieraz męcząc się jeszcze na górkach. W końcu zaczęło się ściemniać i postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg, a do tego ja miałem już serdecznie dość. Bolała mnie każda część ciała, bardzo prawdopodobne, że miałem gorączkę i po raz pierwszy pomyślałem "po co, no po co ja się tak męczę... na kiego grzyba to robię?" Jednak miejsca dogodnego nie było i tym sposobem podjechaliśmy prawie pod sam Sobeslav, rozbijając się na polanie w lesie. Postawiliśmy namiot, skuliśmy rowery, łyknąłem Apap, i walnąłem się wyczerpany do namiotu nie zwracając uwagi na chmarę komarów. Tego dnia po raz pierwszy poczułem tęsknotę za domem, która nie opuściła mnie już do końca.

Kategoria Czechy/Austria
- DST 94.50km
- Czas 07:07
- VAVG 13.28km/h
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 9
Poniedziałek, 20 lipca 2015 · dodano: 06.03.2016 | Komentarze 0
Ried im Innkreis - droga B12, gdzieś przed Freyung
Jako, że nocleg był w mało zacisznej okolicy, wstaliśmy przed 7 i po szybkim spakowaniu manatków ruszyliśmy przed siebie i na dzień dobry zabłądziliśmy w Ried, ale winą są źle oznakowane drogi w mieście. Prawdiłową trasę udało nam się znaleźć po około 20 minutach i tym samym skierowaliśmy się na Ort im Innkreis. Do samego Ort cisnęliśmy główną drogą więc nic się nie działo. W mieście odbiliśmy na Eggerding, a dalej Sankt Marienkirchen bei Schärding. Następnie dojechaliśmy do rzeki Inn (nie tak szeroka jak Dunaj, ale woda mętniejsza), oraz miasta Schärding, w którym przekroczyliśmy granicę z Niemcami. Oprócz małej niebiekiej tabliczki w gwiazdki i napisem Deutschland (nie była godna zdjęcia) nie było żadnej inndej informacji o zmianie państwa. Po tym małym rozczarowaniu, ruszyliśmy drogą rowerową wzdłuż Innu, mijając po drodze grupę hmmm... "rowerowych dziadków na wspomagaczach", tzn śmigali sobie na rowerach z prądem i musieliśmy nieźle nacisnąć na pedały żeby ich wyprzedzić. Rzeka zaprowadziła nas do Passau, w którym oczywiście pobłądziliśmy, chciałbym tu nadmienić, że nie mieliśmy mapy Niemiec ponieważ uznałem że na ten krótki odcinek jest nam nie potrzebna. BŁĄD i to duży, zawsze warto mieć jakąkolwiek mapę. Plan był taki, że z Passawy jedziemy na Freyung a dalej do granicy z Czechami za Philippsreut. Mieliśmy do wyboru dwie drogi "12" i jakąś drogę rowerową, która zaczynała się równolegle do dwunastki. Obie rozpoczynały się podjazdem, sporym, ale na "rowerówce" nie było ruchu samochodowego. Kilka chwil namysłu i ruszyliśmy mozolnie do góry ścieżką, po momencie zawracając (droga odbijała za bardzo od 12, a nie wiedzieliśmy dokąd prowadzi) i robiąc to samo z większym wysiłkiem na głównej drodze wychodzącej z miasta. Z początku póki szło jechaliśmy chodnikiem, a potem z powodu braku pobocza pedałowaliśmy asfaltem trzymając się możliwie jak najbliżej prawej strony (szok, że nikt na nas nie trąbił). Po wjechaniu na szczyt wbiliśmy się na drogę rowerową biegnącą wzdłuż naszej dwunastki (jak się okazało była to ta sama droga, z której zawróciliśmy wcześniej). Od tej pory zmieniło się nieco ukształtowanie terenu. Dotychczas prócz dwóch, trzech większych podjazdów było w miarę płasko....było. Zrobiło się pagórkowato, a miał to być jedynie wstęp do tego co czekało nas przez najbliższe dwa dni, ale o tym w swoi czasie. Około 13 zatrzymaliśmy się na polanie na obiad, Artur przygotował sobie niemieckie parówki, a następnie schowaliśmy się w lesie przed upałem na dwugodzinną drzemkę. Mój towarzysz po przebudzeniu wyglądał mizernie i tak też się czuł. Jednak nie było wyboru trzeba było jechać dalej. W miejscowości Hutthurm udaliśmy się do Lidla na małe zakupy i spotkaliśmy rodaków pracujących w Niemczech (niestety nie pamiętam imion, ech ta pamięć). I teraz pozwolę sobie przytoczyć słowa pana Piotra Kuryło z książki "Ostatni Maraton", "Dobrzy ludzie zwykle pojawiają się tam, gdzie czekają na nich potrzebujący", a do tego czuwała nad nami opatrzność Boża. Otóż po krótkiej rozmowie i wspomnieniu o złym samopoczuciu Artura rozjechaliśmy się w swoje strony, jednak my pojechaliśmy inną drogą niż powinniśmy zatrzymując się za chwilę pod drzewem, ponieważ Artur czuł się już fatalnie. Nie minęło 5 minut a podjechał do nas niedawno widziany rodak z bananami i coca-colą, mówiąc że nie dało mu to spokoju i musiał nam coś dać. Podziękowaliśmy serdecznie i po wymianie uwag na temat niedoli mojego towarzysza pojechał do domu. Chwilę potem Artur zwrócił Niemcom ich parówki i od razu poczuł się nieco lepiej, zresztą ja też, ponieważ obawiałem się, że mógł zatruć się tym "mięsem" i trzeba by było szukać jakiegoś lekarza. Po tej akcji wzmocniliśmy się bananami i ruszyliśmy w dalszą drogę. 3km dalej zatrzymała nas ta sama para spod Lidla przekazując nam krople żołądkowe i jeszcze coś na wzmocnienie. Podziękowaliśmy najpiękniej jak umieliśmy za tą okazaną pomoc i tym razem pożegnaliśmy się już ostatni raz i popedałowaliśmy dalej. Artur jednak po całej tej przygodzie był osłabiony, więc kilometry leciały powoli i stawało się jasne, że nie zdołamy wykonać planu na ten dzień (chcieliśmy znaleźć się w Czechach), do tego podjazdy też mu nie służyły. W pewnej chwili mijaliśmy rowerzystę, który zawołał coś po polsku. Nie namyślając się długo zatrzymałem się przy nim i przywitałem się naszym "Witaj", lecz szybko przeszedłem na angielski, gdyż okazało się że podróżnik pochodzi z Irlandii, a na imię mu John. Otóż John "Irish Bike" jak go zapisałem w telefonie zostawił swoje dotychczasowe życie i wyruszył zwiedzać świat. Najpierw stopem, potem na rowerze zwiedził prawie całą Europę (był również w Polsce i potrafi się naszym językiem posługiwać). Porozmawialiśmy jeszcze chwilę na temat celów naszych podróży, wymieniliśmy się numerami telefonów i ruszyliśmy w dalsze drogi, John szczęśliwy że mógł zerknąć na mapę Czech (nie miał za wiele majdanu, a już na pewno nie miał żadnych map) ja szczęśliwy że spełniło się moje marzenie by spotkać takiego typowego podróżnika, który cały dobytek ma ze sobą, a jego domem jest świat. Następnie zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do rozbicia namiotu i tak około 5km przed Freyung postawiliśmy nasz namiot na jakiejś polnej drodze obok "12". Artur był tak wyczerpany że tylko wrzucił wszystko do namiotu i poszedł spać, ja uczyniłem to zaraz po kolacji i zabezpieczeniu naszego sprzętu.




Kategoria Czechy/Austria
- DST 90.10km
- Czas 06:29
- VAVG 13.90km/h
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 8
Niedziela, 19 lipca 2015 · dodano: 06.03.2016 | Komentarze 0
Altmünster - Ried im Innkreis
Obudziliśmy się o godzinie 5:40, szybko złożyliśmy namiot i przy śniadaniu podziwialiśmy wschód Słońca. Jako, że była niedziela postanowiłem pójść na Mszę, dlatego wróciliśmy parę kilometrów w poszukiwaniu kościoła. Gdy tylko znalazłem się pod świątynią zaczęły bić dzwony, więc w oczekiwaniu na Mszę usiadłem na ławce. Po paru chwilach zaczęli schodzić się pierwsi ludzie i każdy witał mnie serdecznym "Morgen", a co ciekawsi zobaczywszy flagę na rowerze przychodzili mnie zagadnąć. Podczas 30min obserwacji ludzi wchodzących do kościoła zauważyłem paru w regionalnych strojach oraz to że nie widziałem osoby poniżej 50roku życia(tak na moje oko). Do środka postanowiłem nie wchodzić z dwóch powodów, po pierwsze nie miałem gdzie przypiąć roweru (a i dobytku na nim nie chciałem zostawić bez opieki), po drugie mój strój raczej nie był odświętny. Stanąłem sobie grzecznie przy drzwiach i starałem się wypowiadać "swoje kwestie" w odpowiednich chwilach, a przynajmniej miałem taką nadzieję, ponieważ jedyne co rozumiałem to "Amen". Po Mszy szybko odnalazłem Artura i ruszyliśmy w kierunku drugiego jeziora Attersee. Tuż za miastem zaczął się nasz pierwszy podjazd, z którego cieszyłem się jak z prezentu pod choinkę. W końcu to na co czekałem i się szykowałem, powiedziałem do siebie. Jednak podjazd nie był za długi, teren się wypłaszczył i minęliśmy jeszcze parę małych miejscowości, mając teraz już jednak góry po prawej i lewej stronie. Forstamt było ostatnią wioską, za którą nad górskim strumieniem ugotowaliśmy obiad, odpoczęliśmy troszkę i psychicznie przygotowali na to co zaczynało się przed nami. Byłem pewny, że teraz będzie inaczej, że nie skończy się to szybko, a my wylejemy z siebie masę potu. Przed nami zaczynał się prawdziwy alpejski podjazd, który rozpoczynaliśmy z małymi obawami ale naprawdę wielką radością w sercu. Metr za metrem, kropla za kroplą potu posuwaliśmy się do przodu, na szczęście cały czas w cieniu drzew. Kolarze mijani z na przeciwka dopingując nas dodawali nam otuchy i siły, by metr za metrem mozolnie brnąć naprzód. I w końcu się nam udało, dojechaliśmy na szczyt, na którym była tylko chwila przerwy i ruszyliśmy dalej paru kilometrowym zjazdem w dół. W pewnej chwili las się skończył i naszym oczom ukazało się w dole jezioro. Widok zapierający dech i zwracający cały włożony wysiłek w podjazd. Gdy dotarliśmy nad samo jezioro ujrzeliśmy czystą wodę jak w morzu Adriatyckim na Chorwacji. Postanowiliśmy znaleźć jakieś dogodne miejsce i odpocząć. Jednak znaleźć jakiś wolny skrawek ziemi okazało się nie lada wyzwaniem. Wokół jeziora płaskiego brzegu nie było, o plaży nawet nie wspominając, do tego jeżeli już byłby skrawek dobrej ziemi to wszystko było ogrodzone i oznakowane "privat". Kilometr za kilometrem objeżdżaliśmy jezioro, aż w końcu udało nam się znaleźć hmm.... skarpę z wejściem do jeziora, w miarę zacienioną. Po rozłożeniu majdanu wskoczyliśmy do wody żeby się ochłodzić w ten upalny dzień. Wspaniałe uczucie móc obmyć się po ciężkiej wspinaczce w 30 stopniowym upale, a do tego wypić piwko ze wspaniałym widokiem. Po krótkiej sjeście ruszyliśmy dalej, w końcu odbijając na Vöcklamarkt i żegnając jeziora, a za niedługi czas i alpy. Jako, że była niedziela plan zakładał zrobienie mniejszej ilości kilometrów, ale mijaliśmy miejscowość za miejscowością w jednej pytając się staruszki czy byłaby możliwość rozbicia namiotu na jej posesji, ale dała nam do zrozumienie że to niemożliwe (cóż Klaudia ostrzegała nas, że Austriacy nie są raczej otwarci).Prawie pod samym Ried znaleźliśmy, jak nam się wydawało super miejscówkę na nocleg, blisko rzeczki, osłonięci z każdej strony i brak zabudowań w okolicy. Jedyne czego nie przewidzieliśmy to austriackiego żula, który przyszedł chwilę po nas i niestety nas zaczepił. Mimo usilnych starań wytłumaczeniu mu, że nie mówimy po niemiecku, wciąż do nas nawijał i w końcu co nieco z nim się porozumiałem (uznałem, że mam szansę podszkolić mój język). Oczywiście najpierw pytania, skąd jedziemy, jak długo, czy na rowerach, a później zaczął nas pytać gdzie śpimy, czy sami gotujemy i dokąd jedziemy. Gdy usłyszał, że mamy plan jechać do Passau, zrobił nam wykład o mieście i dowiedziałem się że tam spotykają się 3 rzeki Dunaj, Inn i Ilz, oraz jest prawie na pograniczu trzech państw Austrii, Niemiec i Czech. Po tym wykładzie postanowiliśmy ruszyć w poszukiwaniu innego miejsca na nocleg, bo nie chcieliśmy w naszym namiocie nieproszonego gościa. Zrobiło się już całkiem ciemno, do tego zaczęło wiać i grzmieć. Po chwilach daremnych poszukiwań już mieliśmy zostać na najbliższym przystanku, kiedy to Artur wypatrzył całkiem dobry punkt i po chwili w pierwszych kroplach deszczu stawialiśmy namiot. Nim poszliśmy spać burza rozpętała się na dobre, ale byliśmy tak wyczerpani, że nic nam nie przeszkadzało.












Kategoria Czechy/Austria
- DST 123.00km
- Czas 07:52
- VAVG 15.64km/h
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 7
Sobota, 18 lipca 2015 · dodano: 06.03.2016 | Komentarze 0
Amstetten-Altmünster
Jako, że nasze miejsce na nocleg nie było na odludziu i nie chcąc budzić zainteresowania jakiegoś rolnika, który przyjechał na "naszą" łąkę, wstaliśmy przed 7:00 i po spakowaniu namiotu ruszyliśmy w dalszą trasę. Jest to dzień z którego nie pamiętam z drogi prawie nic, czarna diura w głowie. Jedyne co przychodzi mi do głowy to moja radość gdy pierwszy raz ujrzałem pierwsze szczyty Alp. Pogoda w ten dzień dopisywała i o godzinie 18:40 znaleźliśmy się w Gmunden i nad jeziorem Traunsee. Po krótkim zwiedzaniu ruszyliśmy szukać miejsca na nocleg. Zatrzymaliśmy się na polanie, na którą ludzie przychodzili popływać i odpocząć. Znak przy wjeździe surowo zakazywał rozbijania namiotów i biwakowania, ale uznaliśmy że jakoś damy radę. Po kolacji oraz popływaniu w jeziorze, znalazłem pierwszego kleszcza, którego po paru chwilach wysiłku udało mi się usunąć. Jako, ze nie chcieliśmy się rzucać w oczy postanowiliśmy nie rozbijać namiotu i spać pod gołym niebiem, lecz pogoda spłatała nam figla i nie zobaczyliśmy rozgwieżdżonego nieba a błyskawice. Po chwili w strugach deszczu rozkładaliśmy namiot. Jednego byliśmy pewni, że nikt nas stąd teraz nie wygoni.



Kategoria Czechy/Austria
- DST 167.00km
- Czas 10:14
- VAVG 16.32km/h
- Sprzęt Kely
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 6
Piątek, 17 lipca 2015 · dodano: 02.12.2015 | Komentarze 0
Wiedeń - Amstetten
Wstaliśmy przed godziną 7 i po śniadaniu, spakowaniu się na rowery oraz pożegnaniu z Klaudią ruszyliśmy wzdłuż Dunaju drogą Eurovelo "6". Bez komplikacji wyjechaliśmy z miasta i kierowaliśmy się na Tulln, a później Krems an Der Donau, które to miasto chciałem zwiedzić. "Szóstka" wspaniała, wzdłuż rzeki równiutki asfalt, po którym na prawdę pruliśmy przed siebie i do tego bezwietrzna pogoda, cud miód i malina. Mijaliśmy masę rowerzystów z sakwami, pełno rodzin z małymi dziećmi, które też miały swój bagaż. Jak na drogę rowerową ruch spory, ale nie było problemów aby się minąć. Około 12:30 dotarliśmy do malowniczego miasta z wąskimi uliczkami (Krems an Der Donau). Po wyjeździe z miasteczka zatrzymaliśmy się nad Dunajem na obiad i sjestę by odpocząć trochę od piekącego Słońca. Na trasę wróciliśmy około godziny 15, ale upał tylko się nasilił. Po godzinie 17 zatrzymaliśmy się na ochłodę, którą przyniósł nam Dunaj. W końcu dotarliśmy do Melku, w którym to ujrzeliśmy ogromny zamek na skale oraz pożegnaliśmy się z naszą EuroVelo "6" i odbiliśmy główną drogą na Amstetten. Upał dawał nam się cały dzień we znaki i w końcu niedaleko Ybbs an der Donau wypiłem ostatnią kroplę wody, a parę kilometrów później Adrian również wyczerpał swoje zapasy. Modląc się o stację benzynową albo sklep pedałowaliśmy przed siebie, w ustach mając coraz większą pustynię. Przejechaliśmy dobre 15km, na których nie było ani stacji, ani wsi, wciąż rozglądając się za wodopojem. W końcu ukazała się naszym oczom mała miejscowość, w której to zobaczyliśmy starszą kobiecinę podlewającą kwiatki. Nie zastanawiając się długo podbijamy do niej i naszym pięknym niemieckim przekazuje treść: "Eine Wasser bitte". Na szczęście nie wystraszyliśmy naszej zbawicielki i po nalaniu nam solidnej porcji wody do bidonów z ogrodowego węża (nie wspomniałem jeszcze że wodę w Austrii pije się z kranu ponieważ jest bardzo czysta) uzupełniła nasze zapasy wody, przy okazji pytając się skąd jedziemy, i czy przejechaliśmy taki kawał drogi na rowerach. Po pięknym podziękowaniu, ruszyliśmy dalej, by za 2km ujrzeć stację bezynową. Teraz zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg, a chcieliśmy się rozbić jeszcze przed Amstetten. Ciężko było znaleźć jakieś dogodne miejsce, jak nie pola to nieosłonięte chaszcze. W końcu postanowiliśmy się rozbić na jakimś polu lub łące lekko osłoniętej krzakami zaraz przy głównej drodze.




Kategoria Czechy/Austria