Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi kurek91 z miasteczka Suszec. Mam przejechane 5601.61 kilometrów w tym 180.30 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 17.86 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 7992 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy kurek91.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2011

Dystans całkowity:773.70 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:44:33
Średnia prędkość:17.37 km/h
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:110.53 km i 6h 21m
Więcej statystyk
  • DST 38.00km
  • Czas 02:06
  • VAVG 18.10km/h
  • Sprzęt Kate
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nad Bałtyk-Dzień 7

Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 · dodano: 13.03.2013 | Komentarze 0

Gdańsk-Suszec i PKP

Obudziłem się wcześnie, było około 6, a zbudził mnie deszcz co nie bardzo mi się spodobało z doświadczeń w Mikorzynie. Nie mogłem zasnąć i ciągle myślałem o tym żeby przestało lać, żeby nie przemókł nam namiot. Niestety moje obawy sprawdziły się i namiot po jakiejś godzinie, drugi raz zaczął nam się pocić. Gdy Mariusz się obudził, spakowaliśmy nasze rzeczy do sakw, położyliśmy je na karimatach i poszliśmy schować się do stołówki, gdzie można było obejrzeć telewizję i wypić kawę z automatu. Przed 9 przestało padać więc szybko się odmeldowaliśmy z naszego miejsca namiotowego, odebraliśmy rowery i raz dwa wszystkie nasze rzeczy wylądowały na bagażniku. Ruszyliśmy do centrum i gdy tylko wyjechaliśmy z pola namiotowego niebo zaczęło się przejaśniać.
W pewnym momencie Mariusz najechał gwałtownie na krawężnik, zbyt gwałtownie... pana. Ale uznaliśmy, że tylko dopompujemy powietrze, a dętkę zmienimy na peronie. Gdy dojechaliśmy na PKP, Mariusz zabrał się do naprawy roweru, by po paru minutach móc z powrotem wsiąść na niego. Postanowiliśmy, że po obiedzie pozwiedzamy trochę Gdańsk. Na początek pojechaliśmy jeszcze raz nad morze, ale w inne miejsce. Minęliśmy stocznię oraz PGE Arenę i po kilkunastu minutach znaleźliśmy się znów nad morzem. Zrobiliśmy sobie parę pamiątkowych fotek, ostatni raz spojrzeliśmy na Bałtyk i wybraliśmy się w drogę powrotną.


Poszwendaliśmy się jeszcze trochę po mieście, zwiedzając to i owo i kończąc na zimnym piwku w barze. To było nam potrzebne, 6 dni wysiłku bez ani kropli złotego napoju. Wróciliśmy na PKP Dowiedzieliśmy się który peron i tor. Problem tkwił w tym, że trzeba było przejść podziemiami, zejść i wejść po schodach, co z załadowanymi rowerami sprawiało problem. Postanowiliśmy odpiąć bagaże i wnosić wszystko pojedynczo. Operacje trzeba było powtórzyć 2 razy. Teraz wystarczyło zaczekać na pociąg. Jak zwykle przyjechał spóźniony, więc trzeba było się spieszyć. Szybko odnaleźliśmy wagon ze znaczkiem roweru i zapakowaliśmy się do niego. I właściwie na tym mógłbym zakończyć, mógłbym, ale jak już wcześniej napisałem zawsze jest jakieś „ale”.
Po spakowaniu się do pociągu, przyszedł konduktor, sprawdził bilety i powiedział że mamy problem nie te przedział i sobie poszedł...przemiły człowiek. Po jakiś 2 godzinach nerwowego stania przyszedł inny konduktor i w krótkiej rozmowie wyjaśnił jak wygląda sytuacja. Pociąg w Katowicach rozdziela się na dwie części, jedna jedzie na Pszczynę (czyli w naszą stronę), druga do Zakopanego (trochę nie po drodze). Powiadomił nas również, że w Olsztynie pociąg będzie miał 10 minutową przerwę co pozwoli nam się przesiąść z rowerami do odpowiedniego wagonu. Przed przystankiem przeniosłem nasze bagaże, by szybciej się uwinąć. Co mieliśmy zrobić, zrobiliśmy ekspresowo i przypięliśmy nasze rowery do stojaków. Następnie Mariusz poszedł szukać jakiegoś wolnego miejsca do przespania chociaż godziny, ale wrócił ze złymi wiadomościami. Zastanawiałem się czy napisać to o czym zaraz powiem, ale uznałem co mi tam, mogę wyjść na idiotę ;) W przedziale, w którym się znajdowaliśmy było sporo wolnych foteli, nie siedzeń a foteli dla każdego osobny, i dwa telewizory. Uznaliśmy więc, że pewno pierwsza klasa, albo biznes i nie pakowaliśmy się tam. Rozłożyliśmy karimatę i przesiedzieliśmy tak może z 2, 3 godziny, po czym przyszła pani konduktor i sprawdziła nam bilety. Po kontroli pyta się nas czemu nie idziemy usiąść sobie do przedziału. No to mówię, że nie chcemy się pchać do pierwszej klasy. Zrobiła zdziwiona minę, pokazała nam numer „2” na ścianie i powiedziała, że to jest wagon kinowy, podstawiony przez firmę Orange, który kursuje na trasie Żywiec-Gdynia. Teraz to my zrobiliśmy wielkie oczy, popatrzyliśmy na siebie i wybuchnęliśmy śmiechem. W wagonie nie za wiele spałem, godzinę może dwie, a Mariusz chyba nic. Myśleliśmy, że to koniec naszych perypetii, ale przecież to nasze PKP. Najpierw przejechaliśmy przez Sosnowiec i to z postojem!....(aż ciarki mnie przeszły). W Katowicach doszło faktycznie do rozdzielenia i pojechaliśmy na Pszczynę. Przed naszym przystankiem byliśmy gotów do wysiadki, toboły przygotowane, plan obmyślony, ale nie przewidzieliśmy jednego czynnika: polskich pociągów. Po kolei potoczyło się tak:
pociąg się zatrzymał, peron tylko z jednej strony. Szarpię się z drzwiami, nic. Próbuje Mariusz, nic. Zamknięte. Lecę do konduktora. Jeden przedział, drugi, trzeci, gwizdek....już po ptakach. Idę spokojnie , trafiam na konduktora, wyjaśniam sytuację. Wysyła mnie do kierowniczki. Znowu wyjaśniam całą sytuację. Wracam do konduktora, mówię co ma zrobić w Czechowicach-Dziedzicach (specjalnie dla nas pociąg się tam zatrzyma). Dojeżdżamy do Czechowic, pociąg staje, przychodzi konduktor, szarpie się z drzwiami i nic, kręci kluczem i nic. Wtedy padają słowa, których nie zapomnę: „Panowie głupia sprawa (myślę, aha jedziemy do Bielska-Białej) musimy biegiem przenieść rowery i bagaże przez cały wagon”. Zabieramy się z tym wszystkim, konduktor pomaga, w przedziale wystają wszędzie głowy, a my idziemy i „przepraszam, przepraszam, przepraszam, itd”. Gdy wysiedliśmy z pociągu usłyszeliśmy przepraszam i tyle ich widzieliśmy. Trochę w szoku wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy do domu. Na tych ostatnich kilometrach, rozmawialiśmy o tym co byśmy zjedli, nie wspominaliśmy wycieczki (jeszcze nie). Im bliżej byłem domu tym ciężej mi się jechało, nie chciałem wracać, ale niestety trzeba było.
Tak też zakończyła się nasza podróż, pełna emocji i wrażeń.
Koniec



Zdjęcia, które nie znalazły się wcześniej:



Kategoria Może morze?


  • DST 173.00km
  • Czas 09:04
  • VAVG 19.08km/h
  • Sprzęt Kate
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nad Bałtyk-Dzień 6

Niedziela, 21 sierpnia 2011 · dodano: 12.03.2013 | Komentarze 0

Świecie-Gdańsk

Do przejechania zostało nam tego dnia jakieś 150km toteż specjalnej gonitwy z rana nie było, bo jak myśleliśmy pójdzie ładnie i zgrabnie. Spod zamku wyjechaliśmy o godzinie 6:59 i najpierw pokręciliśmy się po okolicy, by następnie ruszyć na Gdańsk.


Na początek kierowaliśmy się na Drzycim i Osie w stronę Borów Tucholskich i Wdeckiego Parku Krajobrazowego. Gdy dojechaliśmy do Osia, spojrzeliśmy na mapę i popedałowaliśmy w las, w Bory Tucholskie. Jak tylko znaleźliśmy się w lesie naszym oczom ukazała się droga, piękna i wspaniała...

....z lewej strony wyłożona brukiem, po którym nie dało rady jechać na rowerze, a z prawej piach i błotko. Na początek zwątpiliśmy czy aby jesteśmy na dobrej drodze, może gdzieś źle skręciliśmy? Po tej chwili zwątpienia i szukania na mapie innej drogi, ruszyliśmy przed siebie po piachu z obawą jak długo będziemy się tłukli przez ten las. Jazda po piachu z obciążeniem na bagażniku nie należy do najprzyjemniejszych, ale ja miałem trochę lepiej. Dlaczego? A no dlatego że z tyłu miałem nie swoją oponę, która była szeroka, a do tego miałem w niej mały niedomiar powietrza co spowodowało, że miałem większą powierzchnie i tym samym jechało mi się znacznie lepiej. Mariusz miał cienkie opony, typowe szosówki, a co za tym idzie jechało mu się fatalnie. Ale narzekania nic nie pomogą, więc pruliśmy przed siebie, wypatrując końca lasu i piachu. Było tak aż do granicy z województwem pomorskim, kiedy to też naszym oczom ukazała się nawierzchnia asfaltowa:). Dalej jechaliśmy przez las, ale co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez małe malownicze wsie. Kierowaliśmy się na Skórcz, który nas na szczęście nie dopadł, żadnego dnia podczas naszej wyprawy. Minęliśmy po drodze fabrykę wódek "Sobieski" i główną drogą dojechaliśmy do Starogardu Gdańskiego, by tam na rynku zrobić sobie przerwę na obiad. Z tego miejsca już tylko liczyliśmy te pozostałe kilometry które nam zostały do osiągnięcia upragnionego celu naszej podróży. Teraz wystarczyło tylko wjechać w Kaczki, ale przegapiłem gdzieś skrzyżowanie, moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Przez to musieliśmy znowu nadłożyć parę kilometrów, ale za to trafiliśmy na wspaniałą drogę z nowiutkim, równiuśkim asfaltem... zakochałem się w tej drodze. Toteż do Pruszcza Gdańskiego pędziliśmy całą drogę ponad 30km/h. Przez cały Pruszcz ciągnęła się droga rowerowa wprost na Gdańsk, szkoda tylko że nie biegła do samego miasta. Niedługo po wyjechaniu za granice Gdańskiego Pryszcza, znaczy się Pruszcza (nie obrażając owego ładnego miasta), dojrzeliśmy schowany za liśćmi drzewa znak. Znak, jak znak ale co tam było napisane!!

Jest Gdańsk cel naszej podróży. Oczywiście trzeba było sobie cyknąć obowiązkowe fotki ze znakiem :) Chwilę później przyjechali pewni młodzi mężczyźni ;p (u nos sie godo młode synki) i również obowiązkowa fota ze znakiem :). Ale... zawsze jest jakieś ale, my przyjechaliśmy na dwóch kółkach, a oni na czterech ;p Teraz wystarczyło dotrzeć do obozowiska nad morzem. Znak może i był lecz my dopiero wjechaliśmy na przedmieścia, tak więc trochę to trwało zanim dobrnęliśmy do centrum. Tam kupiliśmy 2 ważne rzeczy: pierwsza to bilety na pociąg powrotny do domu, a druga mapa miasta bez której nie dało by rady dojechać gdziekolwiek. Mapa przypadła mnie, więc dalej spełniałem rolę nawigacji, może trzeba poszukać zatrudnienia w takim zawodzie:) Po kilkukrotnym przejrzeniu mapy i postojach wytyczyłem trasę z charakterystycznymi punktami, dzięki czemu dojechaliśmy na obozowisko "Przy plaży". Ale najpierw należało wtaszczyć rowery na plaże w ten cały piach (nie wiem po co on tam jest i kto go nasypał) i zrobić całą sesję fotograficzną. Po zmoczeniu stóp w Bałtyku, rozłożyliśmy namiot, wzięliśmy kąpiel i wieczorem poszliśmy na kolację na plaży we dwoje, ach jak romantycznie.... fuj,na samą myśl robi mi się nie dobrze ;p.

Wtedy też doszło do mnie, że nasza wyprawa się skończyła, że dalej już nie jedziemy. Jakiś następny rozdział naszej książki, którą piszemy został zamknięty. A ja odczuwam dziwne uczucie gdy kończy się coś co bardzo lubię. Nienawidzę tego uczucia, choć dzięki niemu jadę dalej i pcha mnie ono do następnych podróży. Zrozumiałem coś jeszcze, że nie ważny jest cel, ale podróż. Podróż ze wszystkimi przeciwnościami, problemami, łzami, uśmiechem, widokami. Wszystko co nas spotkało odcisnęło się na naszych osobach, przyjaźń stała się mocniejsza i mam nadzieję, że będzie trwała.

Po naszej kolacji nad morzem wróciliśmy do namiotu i długo rozmawialiśmy, wspominając co też nas spotkało podczas tych 6 dni.

Tak zakończył się dzień 6, w którym przejechaliśmy 173km



Kategoria Może morze?


  • DST 174.00km
  • Czas 09:35
  • VAVG 18.16km/h
  • Sprzęt Kate
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nad Bałtyk-Dzień 5

Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 12.03.2013 | Komentarze 2

Mikorzyn-Świecie

Po dniu odpoczynku nasze tyłki odpoczęły od siodełka i nabraliśmy trochę świeżości. Piątego dnia naszej podróży kierowaliśmy się do Bydgoszczy, a dalej do Świecia jak przewidywał plan. Na szczęście tego dnia nie padało, ale było pochmurno i wietrznie, bardzo wietrznie, a do tego wiatr był przenikliwie zimny. Około godziny 8:30 znaleźliśmy się na terenie woj. kujawsko-pomorskiego, a pierwszą miejscowością, przez którą przejeżdżaliśmy było Krzywe Kolano. Na szczęście nasze nie były krzywe, a i już nie bolały ;p
Lecz, żeby nie było nam za dobrze, im dalej pedałowaliśmy tym coraz ciężej się jechało. Nie dość, że wiatr przybrał na sile, to jadąc główną drogą, mijające nas tiry kilka razy o mało nie zdmuchnęły nas do rowu. W pewnej chwili zwątpiłem w to, że damy rade zrobić zaplanowaną trasę, jadąc całe 11km/h. Tak zmagając się z wiatrem i z marudzeniem pod nosem(a przynajmniej ja), dobrnęliśmy do Inowrocławia, w którym zatrzymaliśmy się na obiad w Mc Donald's. Zsiadając z rowerów zwróciliśmy uwagę paru osób siedzących przy stoliku. Po chwili zagaili do nas z pytaniem gdzie jedziemy i oczywiście skąd. Okazało się, że również jadą nad morze (ale autem) i pochodzą z Pszczyny, pobliskiego nam miasta:) Po krótkiej rozmowie i „obiedzie” ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechało się odrobinę lepiej bo nie wiało już tak mocno.
O godzinie 14:10 znaleźliśmy się przed Bydgoszczą i wystąpił problem, ponieważ zwykła droga stawała się nagle ekspresowa. Nie chcąc łamać przepisów (choć trzeba było, jak się okaże) szukaliśmy jakiejś innej drogi. Na szczęście znaleźliśmy znak oznajmiający, że jest droga rowerowa do miasta. Na pierwszy rzut oka nie była specjalnie przyjazna, pełna kamieni, piachu. Ale chwile potem ładnie wykostkowana. Pomyśleliśmy, że raz dwa i znajdziemy się w Bydgoszczy. Ale piękna droga skończyła się tak szybko jak się zaczęła, a potem było tylko gorzej. Dalej znak kierował nas w prawo w las. Nieraz jeździłem po lesie drogami rowerowymi, więc postanowiłem ruszyć w tamtą stronę. W pewnej chwili zaczęła się góra nie do pokonania na rowerach z sakwami, raz że zbyt stroma, dwa że zamiast drogi był piach. Nie pozostało nam nic innego jak zsiąść i pchać je pod górę. Mariusz jednak ruszył po chwili bez niego i wspiął się na górę by zobaczyć co czeka nas dalej. Gdy wrócił nie miał dobrych wieści, więc postanowiliśmy wracać i znaleźć inną drogę. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Na szczęście napotkany przez nas chłopak powiedział, że możemy jechać drogą wzdłuż ekspresówki, a tam znajdziemy zjazd na Bydgoszcz. Więc ruszyliśmy tą drogą mając nadzieję, że jak najszybciej znajdziemy się w mieście. Długo jechaliśmy zanim znaleźliśmy drogę, która prowadziła do centrum. W końcu udało się, przywitała nas Bydgoszcz, ale straciliśmy całą godzinę żeby do niej wjechać.
Teraz jak najszybciej chcieliśmy opuścić to miasto, ale pobłądziliśmy... kilka razy jechaliśmy w tą i z powrotem. Nie mogąc się odnaleźć zapytaliśmy pewnego Pana o drogę. Po chwili ruszyliśmy we wskazanym kierunku, ale w tej chwili mijał nas, a później zaczepił kolega o imieniu Andrzej. Wracał właśnie z pracy kiedy nas zobaczył. Po 2 najważniejszych pytaniach (skąd jedziemy i dokąd) dowiedzieliśmy się, że z Bydgoszczy zajechał nad morze, również na rowerze ze swoim kolegą, ale jak nam wyjaśnił, nie tak jak my z pełnymi sakwami i obładowanym bagażnikiem. Oni pojechali zabierając tylko kilka rzeczy do koszyka na kierownice, parę koszulek, spodenek, bieliznę. :) jak dla mnie szalony pomysł;p. Powiedział nam również, że gdyby miał urlop bardzo chętnie by nam potowarzyszył w tej wyprawie. Rozmawialiśmy z nim dłuższą chwilę, a następnie okazał nam pomoc w postaci szybkiego wydostania się z miasta i wskazania dalszej drogi. Szkoda, że gonił nas czas bo chętnie zostalibyśmy i jeszcze pogadali, ale trzeba było jak najszybciej dotrzeć do Świecia, znaleźć miejsce na nocleg i rozbić namiot. Przestało wiać, więc jechaliśmy niesamowitym dla nas tempem, a droga z szerokim poboczem i nowym asfaltem temu sprzyjała. Przed samym Świeciem droga zmieniała się na ekspresową. Już to przerabialiśmy, ale pojechaliśmy objazdem (widać nie nauczyliśmy się nic z wcześniejszych doświadczeń i to tego samego dnia). Całe szczęście tym razem droga była dobrze oznakowana. Ale jak się okazało nadłożyliśmy znowu trochę drogi żeby objechać tylko most, bo wylądowaliśmy dokładnie na tej samej drodze tylko trochę dalej. Nadłożyliśmy ze 2km by nie jechać „ekspresówką” przez 400m, ach polskie drodi. Aż dziwne, że na dwupasmówkach nie ma znaku D-9 czyli autostrada.
O 20:00 dojechaliśmy do miejscowości Świecie, ale jeszcze musieliśmy przejechać około 6km aby dotrzeć do obozowiska. Gdy dojechaliśmy było już ciemno, więc z małymi obawami czy nas przyjmą przekroczyliśmy bramę. Problemów nie było, więc szybko rozbiliśmy namiot, skorzystaliśmy ze wspaniałej nowiutkiej łazienki i ciepłej wody.
Obok jakaś wycieczka właśnie smażyła kiełbaski nad ogniskiem, a my w namiocie jedliśmy swoje co nieco, choć nie tak dobre jak kiełbasa z ogniska mniam..... ;)

Tak minął dzień 5
Przejechaliśmy 174 km w ciągu 9h 35min



Kategoria Może morze?


  • DST 26.00km
  • Czas 00:40
  • VAVG 39.00km/h
  • Sprzęt Kate
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nad Bałtyk - Dzień 4

Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 22.06.2012 | Komentarze 0

Mikorzyn

Cóż jak już wiecie zostalismy ten jeden dzień ponieważ miało padać, a nawet przechodzić burze z porywistym wiatrem. I właściwie nie byłoby o czym pisać, bo przecież to nic nadzwyczajnego. Było jednak trochę inaczej niż przewidywaliśmy.

Ale od poczatku. Dzień rozpoczął się wspaniale, słońce świeciło od rana, żadnego wiatru. Gdy tylko wstaliśmy, szybko skoczyliśmy do sklepu, pod którym wczoraj czekałem na Mariusza. Po zakupach śniadanie, a później poszliśmy nad jezioro opalić nasze blada ciała schowane pod koszulkami.Mariusz słuchał muzyki ,a ja wykorzystałem ten czas na poczytanie książki. I tak mijał nam dzień, a pogoda nie zamierzała się zmienić. Myślałem już, że prognoza się nie sprawdzi i będziemy cały dzień w plecy. Postanowiłem więc wybrać się do Slesina, oddalonego o jakieś 5km. Celem był bankomat, ponieważ zabrakło mi pieniędzy w portfelu. Tak więc trochę km zrobiłem i dzień nie był do końca stracony. Przy okazji gdy już byłem w mieście postanowiłem trochę pozwiedzać.

I tu mógłbym zakończyć relację z tego dnia, ale o godzinie 18 zaczęło się robić ciekawiej...

20 minut przed godziną 18 zaczynało przybywać chmur, a w niedługim czasie doczekaliśmy się burzy, na którą poniekąd czekaliśmy (jako jedyni), bo bylibyśmy źli, że nie zrobiliśmy nawet 50km. Miało się to na nas zemścić.
Oczywiście jak burza to i musi być ulewa. No niby nic ciekawego dopóty, dopóki namiot nie zacznie przeciekać, albo raczej to krople wody przedzierać się przez pory materiału. Kropla do kropli, a zrobi się kałuża.
Trochę wody się zebrało więc spakowaliśmy wszystko do sakw i postawiliśmy je na karimatach żeby nam nic nie zamokło. Tak szybko się jeszcze do sakw nie spakowałem ;) Siedząc na małym skrawku, spędziliśmy trochę czasu śmiejąc się z naszej sytuacji i obmyślając co tu zrobić. Ale ulewa przeszła, trochę się przejaśniło, ale czułem że to jeszcze nie koniec. Po krótkiej chwili namysłu wsiadłem na rower i ruszyłem do Ślesina by kupić folię malarską, dla wiadomego celu :) Miałem nadzieję, że chmury które nadciągały w moją stronę nie przyjdą za szybko. Ale bardziej niż chmur obawiałem się, że może już być wszystko pozamykane o tak późnej porze. I niestety nie myliłem się. Znalazłem sklep z artykułami malarskimi... zamknięty. Ale chyba miałem ogromne szczęście bądź też pomoc Niebios. Gdy już chciałem odjeżdżać podjechał pewien pan i szedł do sklepu z kluczami, więc zaczepiłem go pytając czy nie znajdę gdzieś tutaj otwartego sklepu by zakupić potrzebną rzecz. Powiedział, że chętnie mi pomoże usłyszawszy do czego jest nam ów folia potrzebna. Podczas krótkiej rozmowy okazało się, że sklep zamknął godzinę temu, ale coś kazało mu przyjechać by sprawdzić, czy zamknął drzwi (To musiała być pomoc z Góry!).
Wróciłem do Mariusza, który ucieszył się na widok zakupu, jakiego dokonałem za całe 3,50zł. Szybko przykryliśmy nasz namiot, ale tak żebyśmy się nie udusili przez noc podwijając folię przed wejściem.
Przed zapadnięciem całkowitej ciemności "nawiedził" nas dozorca by sprawdzić czy mamy zapłacone miejsce, a słysząc odpowiedź na jego pytanie skąd jedziemy, powiedział że nie jesteśmy zdrowi psychicznie (delikatnie mówiąc) :) Cóż z upływem czasu myślę, że miał chłop rację ;)
Niedługo po tym zaczęło padać na nowo, ale teraz już mogliśmy iść spać bez obawy o nasze schronienie przed deszczem. Tak też skończył się ten dzień, który to miał być pełen odpoczynku i przede wszystkim spokoju. Ale takie przygody wspomina się najdłużej.

W tym dniu przejechałem około 26km... zawsze coś ;)

Jak narazie 2 pany i przeciekający namiot w 4 dni. Jeden dzień był tylko nudny i nic sie w nim nie wydarzyło.
Ciekawe co spotka nas dalej ;p


Kategoria Może morze?


  • DST 92.40km
  • Czas 06:36
  • VAVG 14.00km/h
  • Sprzęt Kate
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nad Bałtyk - Dzień 3

Czwartek, 18 sierpnia 2011 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 0

Kalisz-Mikorzyn


Dzień rozpoczęliśmy od godziny 6, grzaniem się przy ogniu kuchenki turystycznej
i rozmyślaniem nad dzisiejszą trasą. 15 minut później dostaliśmy cynk od naszych rodziców, że dnia następnego ma padać, a nawet mają przechodzić gwałtowne burze, co trochę skomplikowało nam plan, którego na obecną chwilę i tak prawie nie było... Około 7 po śniadaniu i spakowaniu się, bez planu (no może nie zupełnie... planem było jechanie w stronę Bydgoszczy ;p) postanowiliśmy jednak ruszyć w dalszą drogę. Chcieliśmy zajechać jak najdalej, ale najlepszym rowzwiązaniem byłoby zatrzymać się na jakimś polu namiotowym i ten jeden dzień przeczekać, ponieważ nie uśmiechało się nam jechać w deszczu. Cóż postanowiliśmy, że będziemy planować wszystko w drodze.
Kiedy ruszyliśmy moje kolano znowu się odezwało, co mnie bardzo zaniepokoiło, ale było lepiej niż wczoraj. Ból nie był tak dokuczliwy, a ja starałem się o tym nie myśleć. Gdy dojechaliśmy do centrum Kalisza, uznaliśmy że skoro jesteśmy w większym mieście muszą tutaj być sklepy rowerowe. Podjechaliśmy na rynek znajdując takowy, ale otwarty od godziny 10 co dawało nam 2 godziny na bezczynne siedzenie zwiedzanie centrum i błądzenie po mieście.


Podczas tego zwiedzania stwierdzilismy, że zatrzymamy się gdzieś po drodze i nie będziemy jechac do Bydgoszczy, ponieważ i tak stracimy dużo czasu tkwiąc w Kaliszu. Tak więc usiadłem na ławce i zjadłem jogurt z bułką na dobry start w ten dzień. Gdy wybiła pożądana godzina czekaliśmy przed sklepem by jak najszybciej kupić dętki i wyjechać z miasta. Jak się okazało czekaliśmy na marne, ponieważ dętek nie było ;/. Ale od sprzedawcy dostaliśmy adres sklepu gdzie będziemy mogli je zakupić. Trochę się naszukaliśmy, błądząc, pytając napotkanych ludzi i jeżdżąc w kółko. Po kilkunastu minutach szukania znaleźliśmy obiekt naszego pożądania, duży sklep, w którym zakupiliśmy 4 dętki... ciekawe czy wystarczy do końca podróży? ;>.
Po otrzymaniu towaru można było ruszać dalej bez obawy o niebezpieczeństwo, że zostaniemy bez powietrza gdzieś w środku lasu. Jechaliśmy główną drogą na Konin i szczerze mówiąc nic się nie działo, mijaliśmy kolejne miejscowości, coraz dalej i dalej, kolano na szczęście nie bolało, nogi nie dokuczały, gumy nikt nie złapał. W Koninie zatrzymaliśmy się na pożywne i zdrowe jedzenie z Mc Donald's, podjeżdżając naszymi 4 kółkami do Mc drive, żeby nie czekać w długiej kolejce ;p. Po tym posiłku ruszyliśmy dalej wypatrując campingu bądź też jakiegoś pola namiotowego. Mnie się o dziwo tak dobrze jechało że odskoczyłem od Mariusza zatrzymując się dopiero obok sklepu na małe co nieco. Dopiero teraz zauważyłem, że kolega gdzieś mi się zgubił, ale po chwili czekania podjechał i jak się okazało trzeba było się wracać bo wypatrzył miejsce na rozbicie namiotu. Ale nim pojechaliśmy się zakwaterować zrobiliśmy małe zakupy na wieczór. Następnie ruszyliśmy w drogę powrotną, by po paru chwilach wykupić miejsce na namiot.


Po rozłożeniu dachu nad głową, skoczyliśmy pod prysznice, zrobiliśmy pranie, a ja podładowałem swoją komórkę, która bardzo zgłodniała. Tym sposobem mieliśmy wolny wieczór i jak planowaliśmy cały następny dzień, bo prognoza pogody byla nie korzystna. Wieczór minął nam na gadaniu o przejechanej już trasie, o tym co nas spotkało i jak dużo nam jeszcze do celu zostało. Przeszliśmy się też nad jezioro Mikorzyńskie chwilkę posiedzieć na molu i cieszyć się chwilą oraz tym minionym dniem, w którym nie zdarzyła się nam żadna nie miła przygoda. Następny dzień był wolny więc mogliśmy trochę dłużej przysiedzieć, poczytać i posłuchać muzyki.
Zasnęliśmy nieświadomi tego co spotka nas jutro...

Podsumowanie dnia 3:
przejechaliśmy 92,4km w ciągu 6h 36min


Kategoria Może morze?


  • DST 130.39km
  • Czas 08:20
  • VAVG 15.65km/h
  • Sprzęt Kate
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nad Bałtyk - Dzień 2

Środa, 17 sierpnia 2011 · dodano: 14.05.2012 | Komentarze 0

Bąków-Kalisz

Budzik zadzwonił o 6:00, ale miałem ciężko sie obudzić, tak więc wstałem dopiero o 6:20. Po śniadaniu, trzeba znowu było pakować się do sakw i ruszać w dalszą drogę na Kalisz...Oby tylko bez przeszkód. Rano było jeszcze chłodno i wilgotno, a tyłek bolał po wczorajszym dniu jakbym siedział cały dzień na kamieniu. Nasze "wyprane rzeczy" nie zdążyły niestety wyschnąć, ale kolega Mariusz wpadł na wspaniały pomysł, żeby suszyć je w czasie jazdy na bagażniku.
Droga była przyjemna i nie za wiele się działo. Około godziny 10:00 skorzystaliśmy ze wcześniejszego pomysłu i rozwiesiliśmy nasze pranie.
Jadąc cały czas główną drogą dojechaliśmy do Praszki, w której mieliśmy odbić w boczna drogę, ale przegapiliśmy znak i chwilkę błądziliśmy, a po za tym nic specjalnego sie nie działo tego dnia. Niestety nogi znowu bolały chociaż jechało mi się o wiele lepiej niż wczoraj, ale wciąż pedałowało się okropnie, zostając w tyle. Mariusz powiedział, żebym dopompował sobie powietrza do koła, ale jakoś to zignorowalem, a rada jak się okazało była bardzo trafna, ale o tym trochę, trochę, trochę dalej od tego miejsca.
Dalej jechaliśmy bocznymi drogami, między polami, lasami i małymi wsiami. Było tak aż do godziny 11:13, kiedy to Mariusz złapał gumę.

Szczęście w nieszczęściu, że stało się to w momencie gdy akurat wyjeżdżaliśmy z lasu, przez który przez dłuższą chwilę jechaliśmy. Piechotą doszliśmy do miejscowości Bagatelka i Mariusz zabrał się do zmieniania dętki. Ściągnęliśmy tylne kółko i okazała się że opona jest przetarta w 3 miejscach. Nie sposób na niej dalej jechać, a do większej miejscowości było ok. 3 km, w której moglibyśmy zakupić jakieś ogumienie. Uznaliśmy, że ściągniemy oponę i wymienimy dętkę, a później sie pomyśli co dalej. Długo się z nią szarpaliśmy, była jakaś okropnie naciągnięta i nie chciała zejść. Towarzyszyły nam miejscowe dzieciaki (tubylcy ;p), a opona była uparta jak osioł. Namęczyliśmy sie przy jej sciągnięciu. Gdy tylko udało nam się ta sztuka podjechała pewna Pani, która była zainteresowana co się stało. Gdy usłyszała jaki pech nas spotkał postanowiła nam pomóc i wziąć jednego z nas do Sokolników, w którym to jest sklep rowerowy. Pojechał Mariusz, a ja miałem chwile czasu by posiedzieć i odpocząć. Nie wrócił z dobrymi wiadomościami...opon w tym sklepie nie było. No cóż trzeba było wymienić dętke i zrobić prowizoryczne łatki na oponie.
Chwila namysłu i zabraliśmy się do roboty. Po tym jak Mariusz pociął pękniętą dętkę i zrobił łatki trzeba było założyć z powrotem oponę. W tą stronę również nie było łatwo, a na dodatek okazało się, że guma na obrzeżu opony się starła i wystawał drut ją kształtujący. Po kilku staraniach udało się ją założyć i napompować koło. Ale przez drut dętka wystrzeliła jak przebity balon. Została nam ostatnia dętka, ale bez nowej opony nie damy rady zajechać daleko.
Załamka ;/
Po chwili przyszedł syn przysłany przez ową Panią. Pojawił się z oponą, nie była ona w dużo lepszym stanie, ale na nic innego nie mogliśmy w tym momencie liczyć. (A i tak dziękuje bardzo za tą okazaną nam pomoc). Szybko założyliśmy dętkę, oponę i zabraliśmy się do pompowania. Jak się okazało wentyl był zepsuty. Krótko mówiąc nie trzymał powietrza... To nas dobiło, ni dętki, ni opony, ni sklepu rowerowego i co tu teraz robić. Morale spadły, usiedliśmy zrezygnowani i właściwie na tą chwilę nie pozostało nam nic innego jak śmiech z tak beznadziejnej sytuacji.
Chwilę później przejeżdżał pewien mieszkaniec miejscowości, który również postanowił nam pomóc po dłuższej rozmowie. Wziął nam koło z chęcią jego napompowania. Długo na niego czekaliśmy, ale gdy się zjawił uszczęśliwił nas tak, że brakło nam słów. Na kółko założył swoją dętkę i oponę(nie była nowa, ale w stanie bardzo dobrym). Nie chciał wziąć nic za tak wielką udzieloną nam pomoc, a do tego jeszcze pojechał z nami 2km, żeby wskazać nam drogę. Nim ruszyliśmy dalej jeszcze chwilę sobie porozmawialiśmy, o wyjazdach na rowerze i jak się okazało on również w przeszłości często jeździł na rowerze w dalsze trasy. A za taką wielką pomoc bardzo z naszego miejsca dziękujemy.
Bóg zapłać :)
Przed dalszą jazdą zadecydowaliśmy że zjedziemy z naszej wytyczonej trasy by zajechać do miejscowości Osiek celem zakupienia tam kilku dętek, bo została nam tylko jedna, ta z zepsutym wentylem, który jednak, jak się okazało, nie był zepsuty bo wystarczył wkręcić jedną małą cześć. Przejechaliśmy kila kilometrów i okazało się że Mariuszowi ucieka powietrze z tylnego koła. Dojechaliśmy do Galewic i tam jeszcze raz zdjęliśmy oponę i okazało się że dętka była nieszczelna w jednym miejscu. Wymieniliśmy ją, znowu poszarpaliśmy się z założeniem opony na koło i uznaliśmy, że teraz nie mamy wyboru musimy kupic dętki. Gdy dojechaliśmy do owej miejscowości, sporo czasu zajęło nam poszukanie sklepu rowerowego, który miał się tu znajdować. Jeden znaleźliśmy w Ośku-koloni, ale okazało się że jest zamknięte. Ludzie pokierowali nas dalej do Ośka mówiąc, że tam również znajdziemy dętki, niestety chyba przegapiliśmy sklep i przejechaliśmy całą miejscowość nic nie znajdując. Do Kalisza zostało nam jakieś 50 km. Po takich przygodach jazda choćby 2 km bez ani jednej dętki nie była dobrą perspektywą, ale trzeba było pedałować. Wracać się nie mieliśmy zamiaru, a chcieliśmy dojechać tego dnia do wytyczonego celu. Więc wzięliśmy się do robienia kilometrów.
Do Kalisza dojechaliśmy gdy zaczynało robić się już szaro, a jeszcze trzeba było znaleźć nocleg. Camping miał być nad jeziorem Szałe, ale po drodze napotkana dziewczyna powiedziała że w okolicy nie znajdziemy żadnego pola namiotowego. Nieco się zasmuciliśmy, ale trzeba było spróbować i tu narodził się dla mnie dodatkowy problem choć starałem się to ukryć. Problem ten pojawił się już wcześniej podczas moich krótkich wycieczek i treningów. A było nim moje kolano, które bolało, przy każdym zwyrtnięciem pedałami. Było to coś jak gdyby ktoś wbijał mi w nie igły. Z dwojga złego już wolałem, żeby bolały mnie same uda, ale trzeba było sobie jakoś radzić z tym bólem. Starałem się oszczędzać to kolano i jak najmniej nim poruszać, ale tego problemu bardzo się obawiałem bo nie poradziłbym sobie z tym w następnych dniach a tyle drogi jeszcze do przejechania przed nami. Ale na razie szukaliśmy miejsca na nocleg z nadzieją na znalezienie pola namiotowego nad jeziorem. Gdy dojechaliśmy okazalo się, że faktycznie nie ma żadnego campingu, był (ale go zamknęli) i będzie (otworzą go w przyszłości). Padł pomysł, że rozbijemy gdzieś namiot na dziko, ale najpierw podjechaliśmy pod hotel Maria spytać się czy możemy się rozbić na ich posesji i skorzystać z prysznica. Po krótkiej rozmowie z właścicielem, szybko rozłożyliśmy nasz dach nad głową i skorzystaliśmy z ogromnej przyjemności jaką jest ciepła woda po całym dniu podróży.
Po kolacji szybko zasnąłem wyczerpany całym dniem.

W drogim dniu przejechaliśmy: 130,39km w 8h 20min
Zasnąłem szybko więc nie rozmyślałem nad minionym dniem, ani nad tym który nastanie i tym co może się w nim wydarzyć.


Kategoria Może morze?


  • DST 139.91km
  • Czas 08:12
  • VAVG 17.06km/h
  • Sprzęt Kate
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nad Bałtyk - Dzień 1

Wtorek, 16 sierpnia 2011 · dodano: 13.05.2012 | Komentarze 0

Trasa: Suszec-Bąków-Kalisz-Mikorzyn-Świecie-Gdańsk

Pomysł wpadł nam do głowy w zeszłym roku, gdy wróciliśmy z naszej pierwszej wycieczki. Przygotowywaliśmy się na nią od wrzesnia 2010, kupując potrzebne rzeczy, ktorych nam zabrakło ostatnio. Chciałem jechać z większą ekipą, więc dałem ogłoszenie na forum rowerowe. Zainteresowanie było, kilka osób chciało jechać, ale wystąpiły komplikacje. Nas nie obowiązywały terminy związane z urlopami, innych niestety tak. Ale z kilkoma osobami popisałem, i wiem że ekipa zawsze na wyjazd się znajdzie ;). Lipiec był nieciekawy pod względem pogody, więc zdecydowałem, że pierwszy termin to miał być koniec lipca lub początek sierpnia, ale jak to bywa plany lubią się komplikować. Cóz nie wypaliło, powiem nawet że w lipcu nawet chodziły nam po głowach mysli żeby w ogóle nie jechać ;/ Chyba bym sobie tego nie wybaczył. Potem wstępnie umowiliśmy się na 15 sierpnia, ale 14 postanowiliśmy przesunąc to na 16 sierpnia, z powodu pogody jaką głosili w telewizji. Było mi to nawet na ręke bo mogłem się wyspać po dwóch dniach jako kelner ;p I tak 16 sierpnia o godzinie 5:40 spotkaliśmy się u mnie na placu, z załadowanymi rowerami, chęcią podróży
i z małymi obawami (szczególnie o pogodę).
A podróż zaczęła się nieciekawie....

Suszec-Bąków

Mariusz przygotował planowaną trasę wyprawy, ja natomiast zostałem GPS'em ;p
Przed wyjazdem ostatnie sprawdzenie czy wszystko spakowane i dobrze przypięte, słuchawki do uszu, włączyć muzykę... ok można ruszać w drogę NAD MORZE :) Ruszyliśmy o godzinie 6:10 z pod mojego domu. Nie wyjechaliśmy nawet z naszej miejscowości, ledwo
2 km pedałowania i... złapałem gumę... 2km,2km od domu! Byłem zły jak osa, albo raczej jak całe gniazdo os. Myślałem że się pochlastam;p
Dętki miałem więc spoko, ale gdy zobaczyłem stan mojej opony lekko sie przeraziłem. Sprawdzałem je tydzień przed wyjazdem ale najwidoczniej się starły albo ja mam już problemy ze wzrokiem ;/. Musze zainwestować w bryle. Mariusz wpadł więc na pomysł, aby przełożyc tylne koło z roweru mojego brata do mojego pojazdu. Więc ściągnęliśmy sakwy z naszych rowerów, odkręciliśmy nieszczęśliwe koło i popędziłem do domu. Wpadłem szybko do garażu. Klucze, gdzie są klucze...dobra mam. Zabieram się do odkręcania, a śruby trzymały jakby je kto zespawał, szarpie się z nimi... no puszczaj ty zarazo!...jest udało się. Teraz jeszcze pompka naplompać luftu bo mało, ok wracam. Zakładamy kółko, znowu pakujemy cały ten ładunek na rowery, ostatnie sprawdzenie wszystkiego, wyruszyliśmy. Zeszło nam całą godzine, więc wyjechaliśmy ponownie o 7:10. Ruszyliśmy z życzeniem i nadzieją że to ostatnia usterka i niemiła przygoda tej wyprawy.

Bagaż na wyprawę © kurek

Przez Orzesze kierowaliśmy się na Gliwice. Nie miałem cienkich opon (albo raczej już tylko opony) ale były to takie, na których jeździło mi się bardzo dobrze i po asfalcie jak i po innych nawierzchniach, a opona mojego brata była bardziej "off road" ;p Jechało mi się ciężko, naprawdę ciężko, szybko męczyły mi się nogi ;/
O 9:05 dojechaliśmy do przedmieść Gliwic, a 40 min później byliśmy obok Politechniki Śląskiej, gdzie zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie:) Gdy się posililiśmy, trzeba było ruszać dalej w stronę Olesna, na szczęście drogi oznakowane były bardzo dobrze więc nie zajęło nam długo, żeby uciec z miasta. Mimo odpoczynku moje uda bolały jak po wielkim wysiłku, czułem się jak bez formy, tak jakbym po długiej przerwie wsiadł dopiero co na rower.
Przed nami taka daleka droga, a na bagażniku do tego jeszcze obciążenie, przeraziła mnie ta perspektywa, ale nic nie wspomniałem narazie o tym Mariuszowi. O godzinie 14:25 wyjechaliśmy z woj.Śląskiego, a powitało nas Opolskie.
Żegnamy woj. Śląskie © kurek


Zaczęły się moje problemy, powiadomiłem o tym mojego przyjaciela. Cały czas za Mariuszem, zostawałem z tyłu, ale walczyłem z tym. Nie było mowy o poddaniu się, nawet gdybym musiał pedałować przez 24h. Trzeba było się trzymać. Mariusz odskakiwał, później czekał na mnie. Dłużył mi się okropnie ten dzień, a żeby tego było mało wypadła mi jedna słuchawka wpadając pod tylne koło i... takim sposobem mialem słuchawki bezprzewodowe ;/ A ja tak lubie jeździć z muzyką w głowie.
W Opolskim przez dużą część trasy jechaliśmy przez las, aż o 17:15 osiągnęliśmy Olesno, gdzie zatrzymaliśmy się na małe zakupy, a następnie ruszyliśmy do Bąkowa, w którym to mieliśmy się zatrzymać. Po dojechaniu do owej miejscowości i po krótkim bezowocnym poszukiwaniu obozu, postanowilismy zapytać się "tubylców" gdzie znajdziemy pole namiotowe. Po krótkiej rozmowie okazało się, że trzeba nam pedałować jeszcze dalej, "aż skończy sie las po prawej." Gdy ruszyliśmy w stronę obozu mieliśmy nadzieje, że jedziemy w dobrą stronę, ponieważ jechaliśmy w dół, a nie chciało by się nam drzeć z powrotem pod górę. Długo ciągnął się ten las, ale w końcu znaleźliśmy miejsce na rozbicie namiotu o 19:22. Gdy tylko się zakwaterowaliśmy i rozbiliśmy nasz przenośny dom na najbliższe dni ruszyliśmy pod prysznice. Po całym dniu pedałowania, cali spoceni mogliśmy wejść pod ciepłą wodę-wspaniałe uczucie :) Następnie małe pranie, kolacja, nastawienie budzika, chwila rozmowy i urwał mi się film ;)

Tak skończył sie dzień 1.
Zrobiliśmy 139,91km w ciągu 8h 12min samej jazdy.
Mieliśmy nadzieje, że dzień drugi będzie lepszy. Ja miałem nadzieje że moje nogi nie odmówią posłuszeństwa.


Kategoria Może morze?